Fiasko Strategii Estetyzacji Miasta — essay (in Polish)

Postcard designed by Ratajski (2009), based closely on a garden city urban planning proposal by Teresa Żarnowerówna, Mieczysław Szczuka, P. Koziński and A. Karczewski, published in Dźwignia [Lever] No. 2–3 (1927). It is ironic that modernism returns in the form of nostalgia for modernism, where functionalist content is replaced with admiration for modernist form. At the same time, one might argue that these aesthetic qualities have been present there the whole time.
Taras, Teresa Żarnowerówna, Mieczysław Szczuka, P. Koziński and A. Karczewski, Dźwignia [Lever] No. 1 (1927).
Fragmenty kwartału mieszkaniowego, Mieczysław Szczuka Dźwignia [Lever] No. 5 (1927).
Jan Głuszak Dagarama, Miasto Słoneczne — Humonopolis (1965). The futuristic utopias of the left are surprisingly reminiscent of the architectural realizations of excessive capitalism in modern Dubai.
Jan Głuszak Dagarama. The futuristic utopias of the left are surprisingly reminiscent of the architectural realizations of excessive capitalism in modern Dubai.

Fiasko Strategii Estetyzacji Miasta [Fiasco of the Strategies of Aestheticization of the City] is an essay in Polish in which aesthetic and political theories are used to analyze the experience of living in modern Polish cities.


Dlaczego polskie miasta są takie brzydkie? Powodem nie jest brak zainteresowania estetyką, ale same strategie estetyzacji. Upiększanie, kontemplacja i zaangażowanie budzą nadzieje na zmiany, ale przynoszą rezultaty przeciwne do zamierzonych.

O miejskiej estetyce chyba nigdy nie mówiło się w Polsce tyle, co teraz. Pomimo sporów o wizję miasta, na tym polu dochodzi do nieoczekiwanej zgody. Na ustach wszystkich jest właściwie jedno pytanie: dlaczego polskie miasta są takie brzydkie? W ramach tej zgodności odpowiedzi bywają różne. Najczęściej padają trzy: z powodu dziedzictwa peerelu, nie dość surowego prawa lub braku edukacji plastycznej. W każdej jest ziarno prawdy i wszystkie mogą okazać się błędne. Także proponowane rozwiązania: zapraszanie stararchitektów w oczekiwaniu efektu Bilbao, walka z płachtami reklamowymi czy wpisywanie modernistycznych pawilonów do rejestru zabytków prawdopodobnie będą miały co najwyżej doraźne skutki.

Ale czemu to jest w ogóle ważne? Czy nie lepiej skupić się na budowie kolejnego mostu? Wbrew pozorom, to też jest wybór estetyczny i to nie tylko dlatego, że most stanowi element krajobrazu. Nawet najbardziej pragmatyczne żądania: mostu zamiast muzeum czy parkingu zamiast parku, są w gruncie rzeczy wołaniem o poprawę jakości codziennych przeżyć, choćby to były dojazdy do pracy. Każdy spór o miasto jest więc — przynajmniej w części — sporem o doświadczenie miasta. Estetyka ujawnia tu swoje kompetencje do opisania nieuchwytnego, ale intensywnie odczuwanego zjawiska: nieczytelności i nieprzyjazności miejskiej przestrzeni.

Upiększanie

Rosnące zainteresowanie estetycznością pociąga za sobą konkretne działania, przede wszystkim procesy estetyzacji rozumianej jako upiększanie. Stosujemy je od niemal ćwierć wieku w walce z peerelowską szarością, ale póki co lekarstwo wydaje się gorsze od choroby. Zacieki i złuszczony tynk przykryła pastelowa termoizolacja, a szarą płytę chodnikową zastąpiła kostka Bauma. Nudę przełamują billboardy, ekrany i lampki na budynkach. Kolorowy sznur podkreśla linię nieudanej Złotej 44, a mrugające światła na hotelu Marriott w Warszawie układają się w ruchome napisy.

Nawet jeśli zdecydujemy się zdemaskować tandetny czar Ulicy Krokodyli, zrobimy to przy pomocy argumentu smaku: że to przekombinowane, architektonicznie słabe i wtórne, że zagraniczni goście śmieją się z kiczowatych Złotych Tarasów oraz wielkich reklam na Pałacu Kultury, że gdzieś tam jest piękniej i lepiej. Z tym, że większości respondentów to nie przeszkadza. Co więcej, świetnie wpisuje się w globalną metodę estetyzacji miejskiego krajobrazu. W europejskich stolicach świąteczne dekoracje wiszą już od końca lata, a pełen reklam Times Square jawi się jako axis mundi przynajmniej zachodniej cywilizacji.

Torba landrynek

Różnica między polskimi miastami a ich bardziej rozwiniętymi odpowiednikami jest więc wyłącznie ilościowa. Procesy faceliftingu i gentryfikacji, które zachodnie metropolie mają za sobą, tu dopiero się zaczęły. W czasach, w których estetyka stanowi główną walutę, a estetyczny styl życia — koło zamachowe gospodarki, kierunek zmian może być tylko jeden. Odkąd estetyzacja stała się tożsama z modernizacją, nie unikniemy eksmisji mieszkańców i likwidacji lokalnych usług. Będą one wypierane przez biura, banki i butiki. Nie unikniemy też podświetlanych fontann, wszechobecnej muzyki, natłoku pięknych przedmiotów i estetycznych wizerunków, czyli tego, co Wolfgang Welsch określiłby mianem natrętnej wszechobecności estetyczności, a co u wrażliwszych odbiorców wywołuje efekt podobny, jak zjedzenie torby landrynek.

Wśród objawów zmęczenia hiperestetycznością są na pewno: „tęsknota za nie-estetycznością” i „ochota na pauzy i zakłócenia estetyczne”. Widać to w sztuce i projektowaniu grafiki, które bywają dziś otwarcie brzydkie lub ironicznie przeestetyzowane. Widać w architekturze i wzornictwie, sięgających po surowe materiały czy oszczędne formy oraz rezygnujących z dekoracyjności. Odrzuceniu pragnienia, by było ładniej, towarzyszy pożegnanie z opartą na przyszłości ideą modernizacji. Zwrot ku przeszłości często przyjmuje postać retromanii.

Kontemplacja

Na znaczeniu zyskuje inny rodzaj estetyzacji, w którym nie chodzi o upiększanie, ale ujmowanie jako piękne czegoś, co samo w sobie takie nie jest. Gdy romantycy odkrywali uroki ruin, dla innych stanowiły one sterty gruzu. Rolę współczesnych ruin gra zaniedbana spuścizna dwóch modernizmów — tego przedwojennego i tego z przedrostkiem „soc”. W 2007 roku kuratorzy Documenta w Kassel, Roger M. Buergel i Ruth Noack ujęli to w pytaniu: „Czy nowoczesność jest naszym antykiem?”. Na ironię zakrawa fakt, że zerwanie z nowoczesnością przyjmuje postać nostalgii za modernizmem, a zachwytowi nad formą towarzyszy odrzucenie funkcjonalistycznej treści.

Reportaże Filipa Springera, fotografie Nicolasa Grospierre’a, cykl W-WA Maurycego Gomulickiego czy rzeźby Moniki Sosnowskiej nie pozostawiają wątpliwości, co do tego, co jest przedmiotem kontemplacji, ale miasto-rzeźba wymaga jeszcze jednego elementu — wyrobionego odbiorcy. Tak, jak uczymy się lubić gorzką czekoladę, tak wykształcamy zamiłowanie do surowego betonu i stalowych konstrukcji. Jednak, zanim Wanna z kolumnadą trafi na listę lektur obowiązkowych, funkcją tej formy estetyzacji będzie coś, co Pierre Bourdieu określił jako „utwierdzanie niektórych w poczuciu przynależności, a innych w poczuciu wykluczenia”.

Nieistniejące miasto

Pytanie, czy kiedy proces edukacji osiągnie swój cel, kontemplacja miejskiego krajobrazu nie zmieni się w konsumpcyjny obowiązek, a miasto z jego modernistycznymi ruinami nie zostanie przekształcone w park rozrywki. Jeśli właściwą recepcją architektury jest, jak pisze Walter Benjamin, recepcja przez użytkowanie, to ta dokonuje się z nawyku i odbywa w stanie rozproszonej uwagi, a nie kontemplacyjnego skupienia turysty. Miasta-makiety, bez względu na to, czy chodzi o obleganą przez turystów Wenecję, czy opuszczoną replikę Paryża na terenie Chińskiej Republiki Ludowej, rzadko bywają dobrymi miejscami do mieszkania.

Zresztą, prace z cyklu Hidden Town Gregora Grafa i książka Magdalena Piwowar SAS. Ilustrowany atlas architektury Saskiej Kępy pokazują, że kontemplowane miasto w ogóle nie istnieje. Graf, by ujawnić architektoniczne piękno Warszawy, usunął ze zdjęć nie tylko reklamy, ale także znaki drogowe, światła, drzewa, ludzi i samochody. Piwowar poszła o krok dalej i zredukowała zabudowę Saskiej Kępy do monochromatycznych brył, fetyszyzując geometrię rysunku architektonicznego i racjonalny porządek modernistycznej myśli. Uwagę przykuwa to, co wyparte — koszmar dobudówek, źle przeprowadzonych modernizacji i skutków braku jakichkolwiek napraw, czyli objawy pięknej porażki modelu miasta opartego na estetycznym ujednoliceniu i wielkoskalowym planowaniu.

Zaangażowanie

Jeśli modernizm z jego wizją miasta-maszyny poniósł klęskę, to to samo trzeba powiedzieć o modelu, który Arnold Berleant nazywa aleatorycznym, czyli przypadkowym. Zarówno w swojej historycznej, przednowoczesnej odmianie, jak i w obecnym, liberalno-kapitalistycznym wydaniu, praktyki charakteryzujące ten model „wywołują nieład i są nieskuteczne, powodując chaos i rozpad”. W polskiej rzeczywistości skutkują niekontrolowanym rozlewaniem się miasta (urban sprawl), budownictwem niskiej jakości, powstawaniem homogenicznych wysp grodzonych osiedli, wreszcie — zagarnianiem przestrzeni przez deweloperów, reklamodawców, prywatnych inwestorów, samochody itd.

Alternatywę mogłyby stanowić działania, dla których to „ekosystem staje się […] wyobrażeniowym modelem środowiska miejskiego”. U ich podstaw leżałoby przekonanie, że to nie rywalizacja (stanowiąca leitmotif kapitalizmu), ale homeostaza, a więc współistnienie powiązanych ze sobą organizmów, prowadzi zarówno do przetrwania gatunków, jak i powstawania i rozwoju społeczeństw. W wymiarze miejskim oznaczałoby to istnienie złożonej przestrzeni publicznej, która nie zostaje zawłaszczona przez jedną wizję ani rozparcelowana między wielu graczy, ale raczej stanowi obszar ścierania się i przenikania wielu wizji, miejsce nie poddające się podziałowi na „państwowe” i „prywatne”, do którego prawo mają wszyscy i zawsze. Taka wspólna przestrzeń umożliwiłaby estetyczne i twórcze zaangażowanie.

Zbiorowe nieposłuszeństwo czy wybujały indywidualizm?

By miasto stało się na nowo estetyczne, architektura musi z celów estetycznych zrezygnować. W tym modelu, ma ona sens tylko w relacji do całości środowiska miejskiego, czyli wtedy gdy stanowi odzwierciedlenie jego złożoności i pozostaje otwarta na adaptację oraz różnorodne formy zaangażowania. Czy kiedy powstaje nie tyle dla mieszkańców i użytkowników, co przede wszystkim we współpracy z nimi. Nie chodzi więc o narzucony z góry ład przestrzenny, ani wizję miasta jako projektu architektonicznego, ale przeciwnie — o pewną formę nieposłuszeństwa, która jednak musi zachować zbiorowy charakter.

Hannah Arendt pisze o człowieku demonstrującym nieposłuszeństwo obywatelskie, że „choć zazwyczaj różni się w zapatrywaniach od większości, działa w imię i na rzecz grupy”. Czyli nie zależy mu wyłącznie na tym, by „dla siebie zrobić wyjątek i skorzystać z tego”. Popularny w Polsce jednostkowy opór wobec homogenicznej wizji może więc się nie sprawdzić. Adaptowanie i nadawanie loggiom nowych funkcji, tworzenie przybudówek, stawianie kolumienek, krasnali, kapliczek — wszystko to stanowi przecież inwazję na wspólne doświadczenie. Inwazję, dodajmy, opartą na wybujałym indywidualizmie. Jeżeli w heterogenicznym modelu miasta jest w ogóle miejsce na ład, to wynika on z wzajemnego poszanowania i rezygnacji z przesadnego indywidualizmu przez wszystkich uczestników przestrzeni: mieszkańców, deweloperów, reklamodawców, urzędników itd.

Z tym że to wymaga zrozumienia, że „wspólne” to też „moje”. Wymaga przekroczenia mentalności postkolonialnej i liberalnej, w których państwo postrzegane jest jako najeźdźca, a wolność i odpowiedzialność mieszczą się w obrębie czterech ścian. Wreszcie — wymaga istnienia bogatej sieci relacji między ludźmi. Jeśli jednym z elementów doświadczenia estetycznego jest dostrzeganie i akceptacja rządzącego otoczeniem porządku (gdzie widzimy ład, tam jest ładnie), to estetyczne zaangażowanie i twórcze uczestnictwo pozostają najskuteczniejszymi postaciami estetyzacji. Tylko współtworząc przestrzeń, możemy jej doświadczyć w sposób naprawdę satysfakcjonujący.

Neutralizacja zaangażowania

Niestety, samo zaangażowanie też podlegać może estetyzacji. Podobnie jak rewalidacja zwykłych, niezapośredniczonych sposobów doświadczania, miejskie ogrodnictwo, aktywizm, zdrowy tryb życia czy kontemplacja przyrody. Wszystko to aż za dobrze wpisuje się w globalną strategię upiększania stylu życia i z łatwością może zostać przechwycone przez konsumpcyjne widowisko. Ryzyko polega na tym, że ekologia, także ekologia miejska, traci wtedy swój wywrotowy charakter, a różnorodność, stanowiąca warunek rozwoju i adaptacji do zmian, zostaje zastąpiona harmonijną konsumpcją. Przypomina o tym długi sznur samochodów z filmu Weekend Jean-Luca Godarda, które wiozą swoich pasażerów na łono natury. Berleant pisze o tej scenie, że to „wyobrażenie ludzi, którzy znajdując się pod wpływem złudzenia o własnej niezależności, popychani są w kierunku niepohamowanej uniformizacji”.

Jeśli zastanawiamy się, dlaczego polskie miasta są takie brzydkie, albo raczej — dlaczego doświadczenie miasta jest w Polsce tak nieprzyjemne, to pewnie ma w tym udział fakt, że większość miejskich praktyk jest narzucona z góry albo stanowi przejaw wybujałego indywidualizmu, za to rzadko bywa wynikiem współpracy lub troski o innych. Co więcej, żadna strategia estetyzacji nie przynosi tutaj rezultatów: próby upiększania szpecą lub prowadzą do estetycznego nadmiaru, kontemplacja ma elitarny charakter i zmienia nas w turystów, a zaangażowanie, które i tak niemal nie występuje, zlewa się często z konsumpcyjnym widowiskiem.